Coś na giełdach pękło, coś się skończyło.

Jak będą teraz wyglądały globalne rynki finansowe?

Na Wall Street powoli opada kurz. Z pięciu wielkich banków inwestycyjnych, które do tej pory rozdawały karty w świecie finansów, zostały już tylko dwa. Lehman Brothers ogłosił bankructwo, Merrill Lynch został wchłonięty przez detaliczny Bank of America, a Bear Stearns zniknął jeszcze na wiosnę. Na froncie pozostały Morgan Stanley i Goldman Sachs, ale już dziś wiadomo, że ich działalność będzie od teraz podlegać dalece idącym ograniczeniom i nadzorowi Fed.

Nacjonalizacja Fannie Mae oraz Freddie Mac nie była szokiem – wszak zobowiązania obu instytucji finansowych od zarania były gwarantowane przez skarb państwa. Ale już przejęcie przez amerykański rząd kontroli nad korporacją ubezpieczeniową AIG wywołało poważny wstrząs. W tym tygodniu sekretarz skarbu Paulson będzie przepychał przez Kongres pakiet ratunkowy ostatniej szansy – 700 mld dolarów na wykupienie złych długów hipotecznych. Daje to największą interwencję rządową w nowożytnej historii rynków kapitałowych. Same rynki finansowe chwilowo wróciły do stanu chwiejnej równowagi, ale jak na pacjenta w stanie ciężkim przystało – ich sytuacja może w każdej minucie ulec zmianie.

Ale nie to jest najciekawsze. Najdziwniejsza jest cisza, jaka zapadła w sferze ekonomicznych idei. Ekonomiczne idee to meta-świat. Jeżeli sfera realna, namacalna – giełda, kursy, instrumenty finansowe, dane makroekonomiczne – są „bazą” świata globalnych finansów, to sfera idei – komentarze, analizy, teorie – są ich „nadbudową”. Tymczasem ekonomiści, nobliści, analitycy milczą. Komentują co prawda zachodzące zdarzenia, ale w meta-sferze idei zapanowała pustka i bezradność. Prawdę mówi więc „Gazecie” jeden ze znawców rynku: „Nie wiem, jak ustosunkować się do tego, co się dzieje, z punktu widzenia filozofii ekonomicznej”. Czuje się niepewność i zagubienie, bo dotychczasowy model myślenia o ekonomii przestał przystawać do realiów rynków finansowych.

Spróbujmy jednak odpowiedzieć sobie na pytanie, co będzie dalej. Co ten ostatni tydzień tak naprawdę znaczy dla rynków finansowych? Bo co do tego, że czekają nas zmiany, nikt chyba nie ma wątpliwości.

Po pierwsze – przesadzają chyba ci, którzy jak niezwykle modny ostatnio profesor ekonomii Nouriel Roubini (dwa lata temu przewidział i dokładnie opisał trwający kryzys) obwieszczają narodziny Związku Socjalistycznych Republik Stanów Zjednoczonych. Plotki o śmierci liberalnego kapitalizmu są chyba przesadzone. Nie da się jednak nie zauważać, że prawdopodobnie wchodzimy w okres zwiększonej regulacji – mocniejszego wpływu państwa na rynki finansowe, dogłębnego prześwietlania operacji, zwiększonego nadzoru ze strony FED-u, SEC-u (a u nas KNF). Trudno dziś powiedzieć, na ile te doraźnie wprowadzone środki i interwencje utrzymane zostaną, gdy „stan nadzwyczajny” zostanie zniesiony. Nawet w USA omnipotencja federalnego rządu w stosunku do rynków finansowych, przewidziana w planie ratunkowym Paulsona, wywołuje już spore kontrowersje.

Po drugie – świat finansów, który powstanie, będzie prawdopodobnie mniej skomplikowany. Instytucje finansowe, które przejechały się na wielopiętrowych wehikułach inwestycyjnych, instrumentach pochodnych od instrumentów pochodnych, będą ich teraz unikać jak ognia. Wiwat prostota i złote podstawy – pożyczasz, oddają, zarabiasz. Koniec.

Po trzecie – zapewne będzie się wymagało większej odpowiedzialności wobec klienta ze strony instytucji finansowych. Tu znów wielką rolę odegrają organy nadzorujące, takie jak polski KNF (patrz chociażby projekt zmian w przepisach dotyczących naszych krajowych TFI).

Po czwarte – kryzys uderzy prawdopodobnie w międzynarodowe agencje ratingowe. To one za ciężkie pieniądze analizowały ryzyko papierów wartościowych i produktów, na których przejechały się banki inwestycyjne oraz AIG. I wystawiły im metkę „bezpieczne”. Ten sektor usług dla instytucji finansowych czeka prawdopodobnie niezłe trzęsienie ziemi.

Po piąte wreszcie – trwający kryzys ostatecznie przypieczętuje początek zmierzchu Ameryki jako globalnej potęgi finansowej. Choć w wielu dziedzinach gospodarki ten kraj pozostanie wciąż mocny, nie da się już dłużej ignorować wejścia do światowej ekstraklasy finansowej krajów Bliskiego i Dalekiego Wschodu (kraje z Zatoki Perskiej za petrodolary wyciągają instytucje finansowe Zachodu z zapaści, obejmując w nich udziały, a rząd chiński w każdej chwili może pogrążyć kurs dolara). Problem Stanów Zjednoczonych wynikał będzie z czystych zasad ekonomii – skończy się era dobrobytu na kredyt. Teraz przyjdą lata spłacania długów. A dojdą jeszcze nowe zobowiązania, wszak sekretarz skarbu Paulson za pieniądze podatników właśnie ratował będzie rynki finansowe (za co zresztą jest krytykowany – patrz chociażby tekst Paula Krugmana w dzisiejszym New York Times, według którego jest to zabieranie się od złej strony do rozwiązania problemu).

Nie wiadomo do końca, czy tak będzie. Ale pewne jest jedno – że będzie inaczej. Parafrazując znany tytuł – coś na giełdach pękło, coś się skończyło.