Wielkie sklepy, wielki szajs

Choć sieci handlowe są z nami już ponad 10 lat, wciąż łapiemy się na ich sztuczki.

Sam się na nie nabieram, mimo że opisywałem je już wielokrotnie. Chociażby to, że w osiedlowym spożywczaku robię tylko te zakupy, które są mi rzeczywiście niezbędne. A w hipermarkecie zawsze zapakuję pełny wózek, bo jeszcze to czy tamto wpadnie w oko. W efekcie – choć za każdy z towarów z koszyka płacę mniej, per saldo rachunek przy kasie zawsze wychodzi wyższy.

Zwróciły moją uwagę ostatnio dwa teksty z „Wyborczej”, które polecam. Pierwszy mówi co nieco o sztuczkach, które stosowane są przy układaniu towarów na półkach. Np. dlaczego najpopularniejsze marki ustawiane są często w połowie alejki? Aby zmusić klienta do przejścia przez całą. Albo sławny efekt nurka – najlepiej sprzedają się te produkty, które są umieszczone nieco pod linią wzroku.

Te marketingowe sztuczki to jednak pestka w porównaniu z brudnymi zagraniami, stosowanymi przez tnących koszty producentów. Czy wiecie Państwo, że najtańszy keczup robi się z buraków, sok malinowy głównie z cukru i aromatu a dżem głównie z barwionej żelatyny? Po takiej porcji świadomości konsumenckiej strach pójść do sklepu.