Taniej za mieszkanie
Nieruchomości będą drożeć tylko o tyle, o ile zwiększą się nasze zarobki.
Pamiętam jak w 2004 roku wydrukowałem sobie raport o rynku nieruchomości w Europie, z którego wynikało, że 2-pokojowe mieszkanie w centrum Paryża kosztuje ok. 700 tys. zł. Zastanawialiśmy się w redakcji, czy to możliwe, aby koszt metra kwadratowego w Warszawie doszedł do takiego pułapu. Eksperci twierdzili, że tak, ale to perspektywa dziesiątek lat. Przewidywali spokojny i stabilny wzrost o 10-15 proc. rocznie. Mylili się. W ciągu ostatnich trzech lat przeżyliśmy bezprecedensowy, dochodzący do 100 proc., skok cen domów, mieszkań i działek.
Przyczyn było wiele. Tanie kredyty, mała podaż nieruchomości, grupa ludzi których było stać na zainwestowanie, medialna gorączka – każdy dołożył kamyczek do tego ogródka. Moim zdaniem kluczowy był gwałtowny wzrost zdolności kredytowej Polaków. W 2000 r. dwoje dobrze zarabiających ludzi w średnim wieku mogło, po wielu biurokratycznych mitręgach, dostać w banku 100 tys. kredytu na 10 lat (przy 50 proc. wkładzie własnym). Pod koniec 2006 roku ci sami ludzie mogli w ciągu kilku dni dostać 600 tys. kredytu na 30 lat, na mieszkanie warte 550 tys. (a nadwyżka na remont). To banki, nakręcając rynek kredytów hipotecznych, przyczyniły się do gwałtownego skoku cen.
Tyle tylko, że teraz hossa się kończy. Nieruchomości są już tak drogie, że nie pomagają dożywotnie kredyty na 40-45 lat. Klient nie wali już – dosłownie – drzwiami i oknami. Bańka, która rozdęła się ponad miarę, musi pęknąć. I są już tego pierwsze objawy. Ile reklam deweloperzy nadają w radiu, drukują w prasie, na billboardach. Gdyby nie musieli, to by tych pieniędzy nie wydawali. Pojawiają się już pierwsze promocje, darmowy garaż czy wyposażenie kuchni gratis. Na rynku nieruchomości z drugiej ręki nie mówi się już o stabilizacji cen, tylko o spadku o 10-15 proc. Jako szczęśliwy właściciel mieszkania powinienem z tego powodu płakać, ale ja się cieszę. Bo wreszcie będzie normalnie. Skończy się żenujące kupowanie nieruchomości na pniu, licytacje urządzane na klatce schodowej, listy kolejkowe, arogancja sprzedających i agentów nieruchomości.
Na szczęście nie jest to jeszcze krach – który też byłby zły dla gospodarki – tylko korekta, która potrwa pewnie nie dłużej niż kilka, kilkanaście miesięcy. Teraz jednak ceny nieruchomości nie będą pompowane przez sztuczne zwiększanie zdolności kredytowej. Ich wzrost będzie ściśle związany ze wzrostem możliwości zarobkowych Polaków.
Komentarze
Panie Redaktorze, czy ta sytuacja nie przypomina tego, co dzialo sie w Polsce z samochodami? Chyba wszyscy pamiętamy czasy, kiedy za stary samochód placilo się więcej niż za nowy.
Chialabym się poprawić, tzn. sytuacja może nie jest identyczna, ale samochód byl trudno dostępny, nie bylo go na rynku. Obecnie mieszkania są, ale sa nieprawdopodobnie drogie i pytanie kogo na nie stać. Ciekawe, że nic się nie robi, aby sytuację uzdrowić.
Wlasny dom czy apartament sa na calym swiecie najdrozszymi inwestycjami prywatnej konsumpcji. Ich wartosc zalezy od miejsca. Cena dobrze ulokowanych mieszkanczy domkow zapewne nie zmaleje bez wzgledu na to jak bedzie wygladac przyszly rynek nieruchomosci. Dla ludzi mlodych wystarcza jednak mieszkania czynszowe z oplata za wynajecie skalkulowana na podstawie popytu i podazy w danej czesci miasta. Jesli miast bedzie mialo dostatecznie duzo takich czynszowych kamienic czy blokow a ceny wynajmu nie beda regulowane to i oplaty beda rozsadne. Natomiast nie zalecam nadmiernie liberalnej polityki pozyczek na hipoteke gdyz drobne zachwianie koniunktury moze spowodowac nie tylko utrate mieszkania przez jego nominalnego wlasciciela (nominalnego, bo bank ma mieszkanie jako zabezpieczenie kredytu) ale, co gorsza, takze upadek banku. W zasadzie starajacy sie o pozyczke powinien posiadac wlasne fundusze pokrywajace co najmniej 20% wartosci hipotecznej mieszkania.